Historia rodziny Brzezińskich

 

 

 

„Józwice”

 

 

 

W marcu 2007 roku spotkałam się z rodziną Brzezińskich, która mieszka w Radawnicy przy ul Kościelnej 39. Rozmawiałam z panem Janem Brzezińskim, dziś już przeszło osiemdziesięcioletnim mężczyzną, jego żoną Astridą i synową Elżbietą. Podzielili się ze mną swoimi wspomnieniami, szczególnie pan Jan sięgał do lat swojej młodości i dzieciństwa. Wyjaśnił, dlaczego jego rodzina nosiła przydomek “Jóźwica”. Otóż w Radawnicy mieszkało kilka rodzin Brzezińskich. Powodowało to czasami różne nieporozumienia, nie wystarczyło wyjaśnić, że trzeba na przykład iść do Brzezińskiego, ale należało dodatkowo dokładnie określić, do którego. Najczęściej opisywano wtedy, gdzie mieszka ów Brzeziński. Aby ułatwić sobie wzajemne kontakty, wszystkim Brzezińskim w Radawnicy nadano przydomki pochodzące od imion gospodarzy. I tak poza “Jóźwicami” w Radawnicy mieszkali “Kubice” – taki przydomek nosiła rodzina Brzezińskich mieszkająca przy szkole. Brzezińscy na wybudowaniu to “Adamowie”, zaś Brzezińscy mieszkający przy ulicy Polnej to “Marcinkowie”. Jeszcze dziś, niektórzy starsi mieszkańcy Radawnicy, używają przydomków, o czym mogła przekonać się synowa pana Jana – Elżbieta. Krótko po tym jak zamieszkała wraz ze swym mężem w Radawnicy, odebrała telefon i gdy rozmówca zapytał ją, czy dodzwonił się do państwa “Jóźwiców”, z całym przekonaniem odparła, że to pomyłka. Dopiero powtórny telefon wyjaśnił zaistniałe nieporozumienie. Syn pana Jana nosi imię Józef, tak więc przydomek w stosunku do tej rodziny jest nadal aktualny i co prawda sporadycznie, ale używany.

Gospodarstwo Brzezińskich od pokoleń należało, zarówno obszarowo jak również pod względem produkcji, do przodujących w Radawnicy. Było jednym z trzech największych w chwili, gdy zostało wykupione z majątku, co świadczyło o zasobności ich ówczesnych właścicieli. Obecnie gospodarstwem zarządzają Elżbieta i Józef. Po objęciu gospodarstwa zrezygnowali z jego wielokierunkowej produkcji i stworzyli gospodarstwo specjalizujące się w produkcji trzody chlewnej. Pod ich zarządem gospodarstwo zwiększyło swój areał do 163 hektarów. Dziś dwóch dorosłych już synów Elżbiety i Józefa Brzezińskich - Łukasz i Krzysztof - studiuje w Poznaniu. Najmłodszy z braci – Gracjan, mieszka z rodzicami i najprawdopodobniej to właśnie on przejmie kiedyś gospodarstwo po swoich rodzicach.

Pan Jan Brzeziński jest dziś jednym z nielicznych mieszkańców, którzy rankiem szóstego czerwca 1929 roku przekroczyli progi nowootwartej, tak bardzo oczekiwanej, szkoły polskiej. Jej otwarcie poprzedzone było wieloletnimi staraniami Związku Polaków w Niemczech. Polska szkoła w chwili jej powołania, jak wspomina pan Jan, nie prezentowała się okazale. Było to zaledwie jedno pomieszczenie na parterze, wygospodarowane w domu Pelagii i Władysława Sławińskich. W sąsiadującym pomieszczeniu, na parterze tego samego domu, mieściło się polskie przedszkole, które wówczas przez wszystkich nazywane było ochronką. Na piętrze mieszkali właściciele domu  rodzeństwo - Pelagia i Władysław Sławińscy oraz nauczyciel Władysław Mankowicz, który wynajmował mieszkanie. Jak wspomina pan Brzeziński, tego dnia każdy, kto czuł się Polakiem, posłał dzieci do polskiej szkoły. W początkowym okresie uczęszczało do niej około trzydziestu uczniów, z czasem ta liczba malała. Wobec Polaków – obywateli Niemiec, którzy śmieli posyłać swoje dzieci do polskiej szkoły, zaczęto stosować represje. Rodzice tracili pracę. Jeśli ją ponownie otrzymywali, to była gorzej płatna. W tej sytuacji wielu Polaków w obliczu zagrożonego bytu rodziny, przenosiło swoje dzieci z powrotem do szkoły niemieckiej. Kierownik szkoły, zarazem jedyny jej nauczyciel, miał niebywale trudne zadanie. Dzieci, które uczył, były w różnym wieku. Niektóre z nich mówiły płynnie po polsku, inne z trudnościami. Niektóre z nich potrafiły już pisać, inne dopiero miały nauczyć się tej sztuki pod kierunkiem swojego nauczyciela. Dzieci przydzielone w zależności od wieku do różnych klas, uczyły się razem. Wykonywały zróżnicowane zadania przydzielone przez nauczyciela. Nie wszystkie zajęcia były prowadzone w języku polskim. Była to, co prawda szkoła polska, ale w obrębie państwa niemieckiego. Toteż po zakończonej lekcji języka polskiego, czy historii, prowadzonych w języku ojczystym, po przerwie dzieci rozpoczynały naukę języka niemieckiego. Wszyscy uczniowie mieli podręczniki zarówno do nauki języka polskiego jak i niemieckiego. Pisali w zeszytach, posługując się zwykłym piórem ze stalówką. Zmorą uczniów były kleksy, które powstawały natychmiast, gdy tylko zbyt dużo atramentu znalazło się na stalówce. W lepszej sytuacji byli ich koledzy ze szkoły niemieckiej. W młodszych klasach pisali na drewnianych tabliczkach, zawsze mieli szansę poprawić każdy błąd, no i co też ważne, nie dręczyły ich kleksy. Każdego dnia zajęcia w szkole polskiej rozpoczynała i kończyła specjalna modlitwa odmawiana przez uczniów i nauczyciela. Pan Jan dziś nie jest już w stanie przypomnieć sobie jej słów. Dzisiaj wydaje się nam nieprawdopodobne, że jeden nauczyciel, który pełnił jednocześnie funkcję kierownika szkoły, uczył wszystkich przedmiotów, w tym również religii. Wtedy taka sytuacja nikogo nie dziwiła. Po południu, zachęcana przez kierownika szkoły, spotykała się młodzież. Spotkania odbywały się w pomieszczeniu ochronki, każde z nich rozpoczynało się odśpiewaniem pieśni  „I nie ustaniem w walce….. „  Z chwilą wybuchu wojny szkoła polska została zamknięta, dzieci musiały ponownie uczęszczać do szkoły niemieckiej. Młodzież polska pozbawiona możliwości regularnych spotkań, spotykała się nadal, tyle, że potajemnie, w swoich domach. Młodzi ludzie, mimo wyraźnego zakazu, w czasie tych spotkań nadal rozmawiali w ojczystym języku. Wielu z ich starszych kolegów walczyło w tym czasie na froncie, coraz częściej docierały do nich wieści, że któryś z nich poległ. To wtedy ułożyli pieśni, które często razem śpiewali. Pan Jan nie tylko pamięta ich słowa, zaśpiewał je, nie ukrywając wzruszenia.

 

Nad Radawnicą ciemne chmury,

Dzień deszczowy i ponury,

Ścieżynami polskie dzieci

Idą tułać się po świecie,

Hej koledzy dajcie ręce,

Może się nie ujrzym więcej,

Może wrócę ciężko ranny

Lub dostanę krzyż drewnianny             

Ach, udało się, powrócili zdrów,   

Zobaczyli szkołę  znów.                 2x

 

 

Polak nie sługa, nie zna, co to pany,

Nie da się okuć przemocą w kajdany.

Wolnością żyje, do wolności wzdycha,

bez niej jak kwiatek, bez rosy usycha.

Siedzi w klateczce więziona ptaszyna

I dni wolności sobie przypomina.

Masz mnóstwo dzieci, doczekasz się chwili

Żeby ci wyjście z klatki ułatwili.

 

         Pan Jan Brzeziński nie został wcielony do Wehrmachtu, uratował go młody wiek. Powołano go do organizacji o charakterze militarnym - Samoobrony. Jej zadaniem było wojskowe przeszkolenie mężczyzn, którzy z różnych względów, nie zostali wcieleni w szeregi regularnego wojska. Każdej niedzieli obowiązkowo musieli zebrać się w lesie, gdzie uczyli się obsługiwać broń, strzelać. Pan Jan był wśród nich najmłodszy. Większość mężczyzn przekroczyła wiek, który zwalniał ich od obowiązku służenia w regularnym wojsku. W pamięci pana Jana utkwił obraz z końca wojny. Tuż po wyzwoleniu w Radawnicy stacjonowały wojska rosyjskie i polskie. Żołnierze niemieccy w pośpiechu opuścili swoje posterunki, ale zdarzały się przypadki, że część z nich została. Do niektórych z nich nie dotarły rozkazy, inni nie mogli się wycofać, gdyż wkraczające wojska polskie i radzieckie odcięły im drogę. Jeden z takich oddziałów prowadzony był do niewoli przez rosyjskiego kapitana. Zmęczeni, wystraszeni, pozbawieni broni, woskowych pasów, przeważnie bardzo młodzi żołnierze, mijali ze spuszczonymi głowami dom państwa Brzezińskich. Przed domem stał wóz z rannymi polskimi żołnierzami. Wóz zatrzymał się, by kobiety mogły podać rannym wodę. Tej scenie przyglądał się pan Jan. Z bliska patrzyli sobie w oczy, jeszcze niedawni zacięci wrogowie. Teraz jedni byli prowadzeni do niewoli, drudzy cierpieli w wyniku odniesionych ran.

Na frontach II wojny światowej, w szeregach Wehrmachtu, walczył ojciec pana Brzezińskiego noszący to samo imię - Jan. Była to dla niego już druga wojna światowa, w której brał udział. W czasie I wojny światowej do wojska został powołany on i jego dwaj bracia. Bracia zginęli w czasie walk pod Verdun. Zdążyli jeszcze przysłać do domu pełen rozpaczy list, w którym określali miejsce, w jakim się znaleźli, jako piekło na ziemi. Ojciec pana Jana szczęśliwie wrócił do domu. Jak wspomina mój rozmówca, w I wojnie światowej wzięła udział dość spora grupa mężczyzn z Radawnicy. Wielu z nich poległo, ich nazwiska zostały wyryte w kamieniu, który przez długie lata stał w miejscu, gdzie dziś znajduje się pomnik poświecony tym, którzy walczyli na frontach II wojny światowej. Kamień został zakopany w kilka miesięcy po zakończeniu wojny, w pobliżu miejsca, gdzie kiedyś stał. Najprawdopodobniej, pod zwałami ziemi spokojnie leży do dziś, z wyrytymi nazwiskami tych, których kiedyś uważano za bohaterów.

W chwili utworzenia w Radawnicy Spółdzielni Produkcyjnej, pod wpływem nacisków, ojciec pana Jana został jej członkiem. Szybko zorientował się, że wspólne gospodarowanie zamiast oczekiwanych korzyści, przynosi gospodarstwu straty. Niestety, wystąpienie z niej było możliwe dopiero po sześciu latach, w roku 1957. W ramach kolektywnego gospodarowania do państwa Brzezińskich sprowadzono konie z innych gospodarstw. Do obowiązków rodziny należało ich utrzymanie i pielęgnacja. Po porannym obrządku, zgodnie z odgórnie ustalonymi wytycznymi, konie zabierane były do wyznaczonych prac polowych. Po zakończonej pracy przyprowadzano je z powrotem do gospodarstwa Brzezińskich. Mój rozmówca pamięta, gdy którejś jesieni, w spółdzielni wydano nakaz, by we wszystkich gospodarstwach rozpoczęto młóckę zboża. Wykonaniu tego absurdalnego polecenia sprzeciwił się ojciec pana Jana. W ich gospodarstwie trwały wykopki, na polach leżały zebrane ziemniaki. Należało je jak najszybciej zwieźć, przecież w każdej chwili przymrozki mogły zniszczyć zbiory. Wbrew wydanym poleceniom, rodzina Brzezińskich zwoziła ziemniaki. Władze spółdzielni skierowały do gospodarstwa pracowników, którzy zgodnie z planem młócili zboże, oczywiście na koszt właścicieli.

Jan Brzeziński w czasie naszej rozmowy często sięgał wspomnieniami do okresu dzieciństwa. W jego pamięci utkwił obraz konia, przywiązanego do dyszla, który nieraz przez wiele godzin chodził wokół kieratu. Z kieratu napęd przenoszony był na używane wtedy w gospodarstwie maszyny rolnicze, między innymi rozdrabniacz do buraków, sieczkarnię. Gospodynie musiały podołać wielu obowiązkom, gospodarstwa w dużej mierze były samowystarczalne, zakupy należały do rzadkości. Kobiety często wieczory spędzały przy krosnach. Powstałe w czasie tkania sukna zanosiły do krawca, który szył z nich odzież dla całej rodziny. Darcie pierza, było okazją do sąsiedzkich spotkań. Szczególnie w okresie jesieni i zimy, gdy wieczory były długie, kobiety zbierały się po kolei w swoich domach i wykonywały tę pracochłonną czynność. Pomagały sobie wzajemnie, często towarzyszyły im najmłodsze dzieci.

Jak wspomina pan Jan, większość mieszkańców Radawnicy, w okresie międzywojennym czuła się Polakami. Ta przewaga miała wpływ na układ mszy w kościele. Suma, jako najważniejsza niedzielna msza, odprawiana była języku polskim, zaś msza poranna w języku niemieckim. Pan Jan z uśmiechem podkreśla, że tak naprawdę obie msze odprawiane były po łacinie i tylko śpiew w danym języku decydował o tym, czy była to msza dla Polaków czy Niemców. Jak z dumą podkreśla, był przez wiele lat ministrantem. W okresie kolędy, z miejscowym proboszczem odwiedzał rodziny zamieszkałe w parafii. Jako młody chłopiec doskonale orientował się, gdzie zaśpiewać kolędę w języku polskim, a którym domu zaintonować ją w języku niemieckim. Była to niezwykle ważna wskazówka dla księdza, który do domów wchodził po zakończeniu śpiewu przez ministrantów. Ich śpiew był podpowiedzią, w jakim języku rozpocząć wspólna modlitwę z gospodarzami. W pamięci pana Brzezińskiego utkwiły zmiany dokonywane pod obrazami, przedstawiającymi kolejne stacje drogi krzyżowej. Obrazy do dziś zdobią ściany kościoła św. Barbary. Wierni przy tych samych obrazach uczestniczą w okresie Wielkiego Postu, w procesji drogi krzyżowej. W okresie przedwojennym każda ze stacji opatrzona była podpisem w języku polskim, po dojściu do władzy Hitlera podpisy zostały usunięte. Zwyczajnie zdrapane, a ślady po nich zamalowane. Ich miejsce zajęły opisy, tym razem w języku niemieckim. Podpisy w języku niemieckim przygotowano na specjalnych, bogato zdobionych deskach, które umieszczono u dołu obrazów. Deseczki przygotowano w ten sposób, by można je łatwo wsunąć u dołu obrazu
i zakryć ślady po polskich napisach. Po zmianach w wyniku II wojny światowej deski z napisami niemieckimi zostały zdjęte i spalone. Procesja Bożego Ciała, tak ważna dla Polaków, odbywała się ulicami Radawnicy, wzdłuż tej samej drogi, którą przemierza dziś. Niemieccy katolicy, których było zdecydowanie mniej, nie byli w stanie zorganizować jej tak uroczyście jak Polacy. Ich procesja odbywała się w pierwszą niedzielę po Bożym Ciele, już nie ulicami Radawnicy, a tylko wokół kościoła. Przygotowywali, podobnie jak Polacy cztery ołtarze, ale były one bardzo skromne, jak wspomina pan Brzezinski. W jego pamięci utkwiły szczególnie te polskie procesje, na których czele szła orkiestra, złożona z czterech muzykantów. Przyjeżdżali na zaproszenie miejscowego księdza z pobliskiego Zakrzewa. Po zakończonej procesji, mieszkańcy Radawnicy zapraszali członków orkiestry do swoich domów na świąteczny obiad. Orkiestrę założył ks. Romański. Uświetniała ona nie tylko uroczystości kościelne. Grajkowie zapraszani byli na wesela i zabawy wiejskie.

Pod koniec wojny, gdy do Radawnicy wkroczyły wojska polskie, wraz z nimi przybył kapelan wojskowy. W tym czasie ludność przygotowywała się do ewakuacji. Kapelan znalazł schronienie na plebanii, zastał tam straszny nieład, między innymi porozrzucane szaty liturgiczne, kielichy. W tym czasie radawnicka parafia pozbawiona była księdza, który opuścił ją ze względu na bezpieczeństwo. Kapelan przyszedł do rodziny państwa Brzezińskich z prośbą, by przekazali swoim sąsiadom, że rano w kościele odprawi mszę. Tego zadania podjął się Jan Brzeziński. Z radością informował Polaków, że w kościele, polski ksiądz odprawi dla nich mszę. Niestety, w nocy do Radawnicy wkroczyły wojska rosyjskie. Był koniec stycznia 1945r. Żołnierze, szukając schronienia przed bardzo silnym mrozem, rozlokowali się w kościele. W tych okolicznościach, msza nie mogła się odbyć. W pamięci pana Jana pozostała msza odprawiana w czasie wojny przez ks. Czarneckiego. W kościele zgromadziło się więcej niż zwykle wiernych. Niewolnicy, byli wśród nich Polacy i Francuzi, zajęli miejsca pod chórem. Zostali wyproszeni z kościoła przez kościelnego. Pan Jan Brzeziński zapamiętał tę scenę bardzo dokładnie. Wśród wyproszonych z kościoła był również francuski niewolnik, który pracował w ich gospodarstwie.

Zbliżał się front, kapelan przyniósł do rodziny państwa Brzezińskich szaty liturgiczne, cztery kielichy i monstrancję, z prośbą o ich przechowanie. Obawiał się, że mogą zostać zniszczone. Pan Jan umieścił wszystkie, tak cenne przedmioty w skrzyni, która znajdowała się na strychu. Następnego dnia w obliczu narastającego zagrożenia, ludność cywilna musiała ewakuować się do pobliskiego Złotowa. Przed domem państwa Brzezińskich czekał już wóz, na którym zdenerwowane kobiety czekały na pana Jana, mającego powozić zaprzęgiem. On jednak cofnął się do domu, kielichy liturgiczne miał już zapakowane w worku na wozie. Pozostała monstrancja, jej jednak nie mógł zabrać. Obawiał się, że może ulec uszkodzeniu. W ostatniej chwili umieścił ją pod podłogą na strychu. Pozostawienie jej w skrzyni uznał za zbyt niebezpieczne. Wszystkie kielichy oraz monstrancja przetrwały wojnę i wróciły do radawnickiej świątyni.

W czasie naszej rozmowy pan Jan wspominał Święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc z czasów, gdy był jeszcze dzieckiem. Były one obchodzone dużo skromniej niż dziś. W Wigilię Świąt Bożego Narodzenia w każdym domu ustawiano choinkę. Nikt nie miał bombek, toteż choinkę zdobiono cukierkami i łańcuszkami przygotowanymi przez dzieci w szkole. Łańcuszki wykonywano z kawałków równo pociętej słomy, które nawlekano na nić. Każdy kawałek słomki był oddzielany kolorową bibułką. Dziś, kiedy zboże z pól zbierane jest przy pomocy kombajnów, wykonanie takich łańcuszków jest niemożliwe. W czasie Wigilii nie dzielono się opłatkiem. Potraw na stole było zdecydowanie mniej, w porównaniu z tym, co dziś trafia na wigilijne stoły. Zazwyczaj była to tylko smażona ryba i śledzie. Po skromnej, ale uroczystej wieczerzy, wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na pasterkę, brali w niej udział prawie wszyscy parafianie. W okresie istnienia szkoły polskiej, uświetniały ją śpiewy chóru prowadzonego przez pana Maćkowicza. Już na miesiąc przed Świętami Bożego Narodzenia, zbierał on młodzież, która ćwiczyła śpiew kolęd na cztery głosy. Według relacji pana Brzezińskiego, brzmiały one niezwykle pięknie, śpiewane w wigilijną noc. W wielkanocny poranek wszyscy obowiązkowo udawali się do kościoła na mszę rezurekcyjną, po niej zasiadano do uroczystego śniadania. Na stole nie było święconki. Gospodyni po zastawieniu stołu potrawami, sama święciła je wodą święconą, która musiała być w każdym domu..

Dziś rodzina Brzezińskich mieszka w dużym, przestronnym domu wybudowanym w roku 1990. Jest to rodzina wielopokoleniowa, wspólnie zamieszkują dzisiejsi gospodarze Elżbieta i Józef, ich dzieci oraz rodzice pana Józefa.

 

 

 

 

Wspomnień wysłuchała: Małgorzata Wojtkiewicz

 

Radawnica, 20.03.2007r.

 

 

 

Zdjęcie wykonane w czasie II wojny światowej. Na pierwszym planie stoją: francuski niewolnik, obok niego siostra Jana Brzezińskiego – Eugenia Łozińska. Kobieta z koszem to matka Jana Brzezińskiego – Rozalia. Za nią stoi jej mąż. Mężczyzna stojący obok konia to Jan Brzeziński.

 

Rodzina Brzezińskich. Od lewej siedzą: Jan, Elżbieta, Józef i Astrida oraz dzieci Józefa i Elżbiety: Łukasz, maleńki Gracjan i Krzysztof

 

 

Zdjęcie wykona w latach pięćdziesiątych. W środku (ubrani na czarno) siedzą rodzice Jana Brzezińskiego – Rozalia i Jan. Za nimi stoją Astrida i Jan.
 Na schodach siedzi Józef Brzeziński
.

 

 

Zdjęcie wykonane za zabudowaniami gospodarskimi na początku lat sześćdziesiątych. W środku stoją rodzice Jana Brzezińskiego Rozalia i Jan. Pierwszy z lewej stoi ówczesny kierownik szkoły podstawowej – Seweryn Piątek
 i jego żona. Dzieci widoczne na zdjęciu to synowie Astridy i Jana – Józef
i Kazimierz.

Jan i Astrida Brzezińscy z synami: Józefem i Kazimierzem