Dzieje rodziny Biedrzyckich

 

 

 

 

 

Rodzina Biedrzyckich od wielu pokoleń zamieszkuje w Radawnicy, przy ulicy Młyńskiej 31. Nikt już dziś nie jest w stanie powiedzieć, kiedy przodkowie wybrali to miejsce, by właśnie tu toczyły się losy kolejnych pokoleń. W rodzinnym domu mieszka dziś pan Wojciech Biedrzycki z żoną Ewą i dziećmi. Wraz z nimi zamieszkuje Łucja Biedrzycka, siostra pana Wojciecha. Wiele pokoleń wstecz w tym domu działał zakład krawiecki prowadzony przez Paulinę i Jakuba Cichych. Gdy ich córka, Marta, poślubiła, pochodzącego z Bługowa, Michała Biedrzyckiego, zakład został zamknięty. Rodzina zaczęła utrzymywać się głównie z produkcji rolniczej. Przodkowie rodziny byli świadkami, kiedy Polacy opuszczali teren Złotowszczyzny i przenosili się na tereny polskie. Oni podobnie jak wielu innych, mimo że czuli się Polakami, pozostali. Zawsze podkreślali, że nie żyło się tu najgorzej. Niemcy, Polacy, Żydzi mogli swobodnie używać swojego ojczystego języka i nikogo z tego powodu nie spotykały żadne przykrości. Ta harmonia zakończyła się z momentem objęcia władzy przez Hitlera.

Rodzinne dzieje opowiadali synowie i córka państwa Antoniego i Franciszki Biedrzyckich. Ich opowieści były bardzo barwne, sięgały wiele lat wstecz. Jak sami zgodnie stwierdzili, pamiętają i wiedzą o swojej rodzinie bardzo wiele, gdyż rodzice często, w długie zimowe wieczory, dzielili się z dziećmi wspomnieniami i własnymi przeżyciami. Dlatego dziś, każdy z nich potrafi niezwykle dokładnie odtworzyć odległe zdarzenia. Pani Łucja i jej bracia - Wojciech, Jan i Piotr przekazali mi wspomnienia swojego ojca i mamy, podzielili się również własnymi przeżyciami. Dzięki uprzejmości Piotra Biedrzyckiego mogłam obejrzeć nagrany przez niego film, w którym Antoni Biedrzycki przedstawia historię swojego życia.

Rodzina Biedrzyckich zawsze podkreślała swoją polską narodowość. Ojciec Antoniego Biedrzyckiego – Michał walczył na frontach I wojny światowej. Gdy powrócił z wojennej tułaczki, ustawił przed sobą swoich trzech synów i zwrócił się do nich słowami: “Chłopcy, myśmy wreszcie tą naszą Polskę wywalczyli”. Niespełna ośmioletni wówczas Antoni Biedrzycki nie bardzo rozumiał słowa ojca, ale zapamiętał je na całe życie. Przytaczał je we wspomnieniach swoim dzieciom. Była to pierwsza lekcja patriotyzmu w jego życiu. Zapamiętał doskonale, gdy ojciec opuszczał rodzinny dom, by przy boku Piłsudskiego walczyć z bolszewikami. Na nic zdały się prośby matki, by pozostał w domu, przecież dopiero co wrócił z frontu. “Ruscy na Warszawę idą, a ja mam siedzieć w domu”! – te słowa Michała Biedrzyckiego również często w swoich wspomnieniach przytaczał jego syn - Antoni. Pierwszy obraz, który zapisał się w pamięci Antoniego Biedrzyckiego, to dzień wybuchu I wojny światowej. Był pierwszy sierpień 1914r., Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji. Pan Antoni miał wówczas niespełna cztery lata. Był okres żniw. Podobnie jak wiele innych rodzin spędzał ten dzień z rodzicami na polu. Nagle wszyscy usłyszeli głos dzwonka. To sołtys szedł wokół wsi i ręcznym dzwonkiem oznajmiał wybuch wojny. Głos dzwonka często ustawał, do sołtysa podchodzili zdenerwowani mężczyźni chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. Płacz kobiet, zdenerwowane głosy mężczyzn i dźwięk zwykłego ręcznego dzwonka, to pierwszy obraz, który zapamiętał pan Antoni i do którego wracał w swoich wspomnieniach, będąc już dorosłym mężczyzną.

Pan Antoni Biedrzycki i jego przyszła żona Franciszka, wzięli udział w Kongresie Związku Polaków w Niemczech, który odbył się 6 marca 1938r. w Berlinie. Do dziś wśród rodzinnych pamiątek znajduje odznaka upamiętniająca to wydarzenie. Pan Antoni, spotkał na kongresie w Berlinie swojego brata, Jana. Bracia, nie mieszkali już razem, nie wiedzieli nawzajem o swoim wyjeździe. Każdy z nich czuł jednak, że w tak ważnym momencie muszą być tam, gdzie podejmowane będą ważne decyzje dla przyszłości Polaków - obywateli Niemiec. Dla nich Pięć Prawd Polaków uroczyście ogłoszonych w czasie tego kongresu, miało wymiar nie tylko symboliczny, były dla nich, jak mawiał Antoni Biedrzycki, przykazaniami. Radość braci z nieoczekiwanego spotkania była ogromna. Franciszka Biedrzycka, wzięła udział w kongresie tylko dzięki przychylności ks. Domańskiego, to on opłacił jej podróż. Jej samej, wówczas osiemnastoletniej dziewczyny, nie było na nią stać. Młodszy brat Antoniego Biedrzyckiego - Alojzy, był w okresie przedwojennym nauczycielem w szkole polskiej w Głubczynie. Jan zginął na frontach drugiej wojny światowej, rodzina nigdy nie poznała okoliczności jego śmierci ani miejsca spoczynku. Najmłodszy z braci - Stanisław, zakonnik z Górki Klasztornej, zginął w listopadzie 1939r, rozstrzelany w pobliżu miejscowości Paterka. Moi rozmówcy odwiedzili miejsce, w którym zginął ich wujek. Mały lasek za wsią, w nim zarośnięte już doły, w których spoczęli rozstrzelani zakonnicy. Po wojnie, w czasie ekshumacji zwłok, Stanisława zidentyfikowała, zamieszkująca z rodzicami - Antonina Cicha. Dziś Stanisław spoczywa w zbiorowej mogile w Łobżenicy. Ojciec Antoniego Biedrzyckiego nie wiedział, jaki los spotkał jego najmłodszego syna, nie miał od niego żadnych wiadomości. Zaniepokojony słał pisma do władz z prośbą o wyjaśnienie tajemniczego zaginięcia syna. Wszystkie pozostawały bez odpowiedzi. Został wezwany do komendantury w Złotowie. Towarzyszył mu syn Antoni, który miał wystąpić w roli tłumacza, gdyż sam nie znał niemieckiego. Michał Biedrzycki żywił nadzieję, że obecność Antoniego w mundurze Wehrmachtu, ułatwi rozmowę. Niestety, Antoni nie mógł w niej uczestniczyć, nie został dopuszczony przed oblicze gestapowskiego komendanta. Rozmowa z komendantem była bardzo krótka, nie pozostawiała złudzeń. Ojciec usłyszał, że jeśli nie skończy z dopytywaniem się o los syna, trafi do obozu koncentracyjnego. Opuszczając komendanturę, usłyszał jeszcze, złowrogo brzmiące, hitlerowskie pozdrowienie.

Pan Antoni Biedrzycki, będąc już dorosłym mężczyzną, często ubolewał nad faktem że, mimo iż był Polakiem, zmuszony był uczęszczać do niemieckiej szkoły podstawowej. Szkoła polska powstała w Radawnicy w 1929r., a pan Antoni był już wtedy młodzieńcem. W swoich wspomnieniach często podkreślał zaangażowanie pierwszego kierownika szkoły polskiej, Władysława Maćkowicza, który poza normalnymi obowiązkami w szkole, dwa razy w tygodniu, popołudniami organizował spotkania dla polskiej młodzieży. W czasie spotkań młodzi Polacy poznawali historię Polski, śpiewali polskie pieśni, a także pogłębiali znajomość ojczystego języka. W długie zimowe wieczory kierownik Maćkowicz przygotowywał z młodzieżą występy sceniczne, prezentowane przy różnych okazjach. Dużym sukcesem radawnickiej młodzieży było zajęcie pierwszego miejsca w czasie przeglądu polskich zespołów w Zakrzewie. Zaprezentowana “sztuka cygańska” podbiła serca publiczności.

Antoni Biedrzycki w swoich wspomnieniach często podkreślał, że w czasie II wojny światowej wieś Radawnica nie ucierpiała tak bardzo, jak inne wsie pogranicza. W Radawnicy nie powiodło się wysiedlenie ludności polskiej, mimo że Niemcy podejmowali takie próby. Już po rozpoczęciu wojny do Radawnicy przybył sam starosta złotowski w towarzystwie wójta, by wysiedlić trzy pierwsze rodziny. Na tym z całą pewnością nie zakończono by represji. Opór Polaków sprawił, że nie podejmowano dalszych działań. W efekcie do każdego gospodarstwa został skierowany nadzorca, który kontrolował pracę w gospodarstwie. Taki nadzorca trafił do gospodarstwa państwa Biedrzyckich. Gospodarzami byli wówczas rodzice Antoniego Biedrzyckiego Marta i Michał. Z gospodarstw Niemcy zabrali cenniejsze przedmioty między innymi: radioodbiorniki, rowery i wirówki. Wirówki służyły do oddzielania śmietany, z której wyrabiano masło. Niemcy zabronili Polakom wytwarzania masła na własny użytek. Pod zarządem nadzorcy gospodarstwo stopniowo podupadało, taki był cel. Sąsiadami rodziny Biedrzyckich byli Niemcy, rodzina Weyer i Smolińskich. Stosunki z rodziną Weyer układały się bardzo dobrze, nie zepsuł ich wybuch wojny, ani szerzona przez hitlerowców propaganda.  Inaczej rzecz się miała z drugim sąsiadem - Smolińskim, który był sołtysem. Po dojściu Hitlera do władzy zmienił swoje polsko brzmiące nazwisko na Schmolynske. Antoni Biedrzycki często nazywał go “nadgorliwym Niemcem, który gdyby mógł, to obiema rękami wymachiwałby heil Hitler”. Weyer niejednokrotnie stawał u niego w obronie Michała Biedrzyckiego i jego rodziny. Tak było, gdy w domu Biedrzyckich chłopcy z niemieckich, młodzieżowych bojówek powybijali szyby w oknach. Zdenerwowany Michał udał się na skargę do sołtysa, nie dość, że nic nie wskórał to jeszcze, usłyszał groźby. Sołtys odgrażał się, że jeśli jeszcze raz będą miały miejsce jakiekolwiek doniesienia, cała rodzina trafi do obozu. Weyer rozmawiał z Michałem Biedrzyckim, prosił by rodzina nie manifestowała swojej polskości, co mogło narazić ją na represje.

Przed wojną Antoni Biedrzycki, był przewodniczącym miejscowego Związku Sportowego. Związek zrzeszał młodych chłopców, którzy najczęściej prowadzili rozgrywki w piłkę nożną. Mimo że oficjalnie związek zrzeszał tylko Polaków, przed dojściem Hitlera do władzy, młodzież bez względu na narodowość wspólnie spędzała wolny czas. W nocy, z czwartego na piątego września 1939r., w Radawnicy aresztowano działaczy organizacji młodzieżowych. Wśród aresztowanych znalazł się Antoni Biedrzycki. Wystraszonych, młodych mężczyzn doprowadzono na boisko szkolne. Przerażeni, pełni obaw, gdyż do Radawnicy dotarły już informacje o “krwawej niedzieli w Bydgoszczy”, czekali, co będzie dalej. W jednym z pomieszczeń szkolnych rozpoczęto przesłuchania. Jako pierwszego przesłuchano pana Antoniego. Wprowadzono go tyłem, by nie rozpoznał ludzi, którzy mieli w ciągu paru minut zdecydować o jego losie. Na zadane pytanie, “ile razy przed wojną był w Polsce?”, zaczął wymieniać kolejne swoje wyjazdy do ojczyzny. Każda odpowiedź kwitowana była uderzeniem, a ilość uderzeń zwiększała się po każdej wypowiedzi. Przesłuchanie skończyło się stwierdzeniem: “Jesteś szpiegiem, ale możesz odejść”. Opuszczając prowizoryczną salę przesłuchań, otrzymał silne uderzenie w głowę, po którym upadł. Najważniejsze dla niego było jednak to, że może wrócić do domu. Była noc, po ulicach chodziły uzbrojone niemieckie patrole, by je ominąć, pan Antoni wybrał okrężną drogę przez pola i ogrody. Szczęśliwie dotarł do domu, gdzie oczekiwała na niego bardzo zdenerwowana rodzina.

8 stycznia 1940 roku Antoni Biedrzycki, podobnie jak wielu innych Polaków mieszkających na tych terenach, otrzymał powołanie do Wehrmachtu. Miał wtedy trzydzieści lat. Nie mógł się z tym pogodzić, że on Polak ma służyć w niemieckim wojsku. Oburzony poszedł do sołtysa, by przedstawić swój punkt widzenia, a w odpowiedzi usłyszał “albo do Wehrmachtu albo pod ścianę”. W ten sposób, nie mając specjalnego wyboru, Antoni Biedrzycki został żołnierzem Wehrmachtu. Skierowano go na szkolenie do Rostocku, potem Bornego Sulinowa. Gdy opuszczał rodzinny dom, wierzył, ze szybko powróci, Z taką nadzieją żegnał go ojciec. Był przekonany, że nim syn przejdzie przeszkolenie, wojna się skończy. Żaden z nich nie przeczuwał, jak długi szlak bojowy przejdzie Antoni Biedrzycki, nim na stałe powroci do domu. Po dwóch miesiącach pobytu w koszarach, gdzie przechodził intensywne szkolenie, pan Antoni przyjechał do domu na pierwszy urlop. Ze Złotowa szedł pieszo. Wbrew obowiązującym rozkazom broń na jego ramieniu była nabita. Był już blisko domu, właśnie przechodził przez podwórze pomiędzy barakami, gdy nagle zauważył dwóch mężczyzn, którzy pod osłoną nocy, ścinali przydrożny krzyż. Reakcja Antoniego była natychmiastowa. Wystrzelił w powietrze i zadał pytanie:, “Co Wam ten krzyż przeszkadza?”. Mężczyźni zaczęli uciekać. Rozpoznał jednego z nich, był to Niemiec mieszkający w pobliskiej Bielawie. Oburzony, następnego dnia bezskutecznie interweniował u sołtysa.

Urlop szybko mijał, w tym czasie wojska niemieckie zaatakowały Norwegię. Gdy Antoni Biedrzycki opuszczał koszary, dowódca poinformował go, że gdy tylko będzie się coś działo, ma obowiązek natychmiast stawić się w jednostce. Mimo przestróg, nie spieszył się z powrotem. W kieszeni miał trzytygodniową przepustkę, żal było rozstawać się z najbliższymi, tym bardziej, że wiedział, iż tym razem nie będzie to już szkolenie. Gdy przybył do jednostki, dowódca miał do niego pretensję, że nie wrócił, gdy nastąpił atak na Norwegię. Pan Biedrzycki tłumaczył się, że nie wiedział o tym, bo z domu zabrano mu radio. To tłumaczenie jakoś wystarczyło, nie spotkały go żadne represje. Oddział, w którym służył, został skierowany na front zachodni. Miał wziąć udział w ataku na Francję. Żołnierze przemieszczali się najpierw pociągiem, potem pieszo i konnymi zaprzęgami. Już na terenie Francji, wraz z kilkoma innymi towarzyszami walki, wyprzedził swój oddział w poszukiwaniu kwatery. Gdy przejeżdżał przez jedną z miejscowości, na poboczu drogi stał mężczyzna ze swoją córką. Gdy mijali ich konnym wozem, Pan Antoni usłyszał, jak ojciec zwrócił się po polsku do córki słowami: “Przyjechali ci, co będą gardła podrzynać”. Zaskoczony odpowiedział: “Nic wam nie grozi”. Usłyszał jeszcze napełniony radością głos dziewczynki: “Tato to Polacy”. “Tak, tak, Polacy tylko w niemieckich mundurach” wyjaśnił pan Antoni. Jak się okazało byli to polscy emigranci, obserwujący wkraczające wojska niemieckie.

Pan Antoni po latach wspominał, jak Niemcy triumfowali w zdobytym Paryżu, jak z tej okazji rozdzwoniły się dzwony we wszystkich kościołach. On sam był bardzo zaskoczony, nie mógł zrozumieć, że Francja, która dla niego była wielkim mocarstwem, poddała się tak szybko, szybciej niż Polska w 1939r. Nie stacjonował długo w Paryżu, jego odział powrócił przez Belgię, Niemcy do Siedlec. Na dzień przed wybuchem wojny z Rosją, oddział pana Antoniego wyszedł na rozległą łąkę, tam kapitan poinformował swoich żołnierzy, że następnego dnia ruszają do ataku. W czasie kampanii na wschodzie Antoni Biedrzycki przeżył wiele ciężkich chwil, wielokrotnie ocierał się o śmierć. Któregoś dnia, w czasie zaciekłych walk z sowietami, zauważył zbliżający się czołg. Widział wyraźnie, że to on jest celem ataku. Uskoczył do leju po bombie, jedynego schronienia. Czołg przejechał po nim dwa razy. Został zasypany ziemią zagarniętą przez gąsienice czołgu. Uratował go kolega, Polak ze Śląska, który wydobył go dosłownie spod ziemi. Pan Antoni miał uszkodzone żebra i gdyby nie pomoc kolegi, nie zdołałby się nigdy wydostać spod zwałów ziemi. Jeszcze wiele lat po wojnie wspominał ten moment ze zgrozą. Trudy wojny sprawiały, że coraz bardziej tęsknił za domem, w którym nie był już dziewięć miesięcy. Wiosną 1942 roku otrzymał, jak sam często powtarzał, “bardzo smutny” list od matki, która informowała go o szykanach ze strony Niemców, o powybijanych szybach, panoszącym się w gospodarstwie nadzorcy. Wzburzony, postanowił napisać do starosty złotowskiego. W swoim liście domagał się usunięcia nadzorcy i wyjaśnienia, dlaczego jego rodzinę spotykają takie nieprawości, gdy on w tym czasie walczy w szeregach wojska niemieckiego. Żądał usunięcia nadzorcy albo zwolnienia go ze służby, by sam mógł dopilnować gospodarstwa. Obawiał się reakcji na swój list, toteż zanim go wysłał, przez trzy dni nosił go przy sobie, rozważał czy warto ryzykować życie. Zdawał sobie sprawę, że po takim liście może nadejść rozkaż i może zostać rozstrzelany. Wreszcie przezwyciężył strach i list wysłał. Na reakcję nie musiał długo czekać, został wezwany przez kapitana. Nadeszło pismo z komendantury w Złotowie. Rozmowa z kapitanem nie była łatwa. Kapitan przekonywał, że rodzice zawinili, posyłając jednego z synów do polskiej szkoły, ale oni są już przeszłością, a Antoni wraz z innymi młodymi, powinien walczyć o nowy porządek świata. Tego pan Antoni nie mógł słuchać spokojnie. Oburzony, stwierdził, że jeżeli zawinili w czymś jego rodzice, to on gotowy jest dzielić ich los. Kapitan groził mu usunięciem z armii z wszystkimi konsekwencjami. Antoni czuł, że to nie przelewki, bo rozmowa z kapitanem przybierała coraz ostrzejszy charakter. Zupełnie nieoczekiwanie kapitan poparł podanie Antoniego Biedrzyckiego o zwolnienie, uzasadniając je brakiem motywacji do walki z bolszewikami oraz zbyt silnym przywiązaniem do narodowych tradycji. Po miesiącu nadeszła decyzja, na podstawie której Antoni Biedrzycki został przeniesiony do rezerwy. Radość mąciły wątpliwości, czy oby zwolnienie nie okaże się tylko chwilowe i nie zostanie aresztowany jako dezerter. Wątpliwości podsycał jeszcze eskortujący go do Bydgoszczy, niemiecki kapitan. Przestrzegał pana Biedrzyckiego przed gestapo, które może na niego czekać i aresztować pod zarzutem odmowy walki. W Bydgoszczy, jak mawiał pan Biedrzycki, zdarzył się cud. W komendanturze trafił na swojego dowódcę z kampanii francuskiej, który nie lubił młodych, nadgorliwych hitlerowców. Dzięki jego życzliwości Antoni Biedrzycki otrzymał bilet, potrzebne dokumenty i mógł wrócić do domu. O całkowitym zwolnieniu ze służby nie mogło być mowy, toteż po jedenastu miesiącach, ponownie trafił do Wehrmachtu, tym razem znowu na front zachodni. Jego szlak bojowy wiódł przez Bałkany do Grecji. Zakończył go na wyspie Rodos, gdzie dostał się do angielskiej niewoli.

Pan Antoni Biedrzycki często wspominał, zdarzenie jeszcze z okresu przedwojennego. Pewnego dnia po odwiedzinach w domu rodzinnym, odwoził wozem konnym swojego brata Alojzego, nauczyciela z Głubczyna. W czasie podróży brat opowiadał mu o wyspie Rodos, jej pięknie, o znajdującym się tam grobie św. Pawła. Antoni przerwał bratu opowiadanie stwierdzeniem, że go to nie interesuje. Wtedy nie przypuszczał, że kiedykolwiek znajdzie się na tej wyspie. Zanim trafił do niewoli, przeżywał ze swoimi towarzyszami walki wiele ciężkich chwil. Na wyspę nie docierały transporty z żywnością, wszystkie wiozące je okręty były zatapiane, a samoloty zestrzeliwane przez wojska alianckie. Wśród żołnierzy panował trudny do wyobrażenia głód. Zajęcie wyspy przez wojska angielskie było dla nich wybawieniem. Ci z nich, którzy mogli poruszać się o własnych siłach, zostali przewiezieni od razu do Egiptu. Inni, wśród nich Antoni Biedrzycki, pozostali na wyspie, by przed transportem wzmocnić swoje siły. Pan Antoni wspominał po latach z uśmiechem, że do niewoli szedł, podpierając się laską, ważył niespełna 45 kilogramów. Początkowo, żywił nadzieję, że gdy nieco wzmocni swoje siły, zostanie odtransportowany do Europy, przecież wojna już się skończyła. Podobnie jak pozostali jeńcy trafił jednak do Egiptu. Nie przypuszczał, że spędzi tu dwa długie lata. Wycieńczony, został skierowany do szpitala. Okazało się, że musi przejść operację. Młody angielski lekarz, który go operował, odwiedził go po zabiegu. Nie dość, że płynnie wymówił to tak trudne dla obcokrajowców nazwisko, to jeszcze wyraźnie zaznaczył, że operował Polaka, nie Niemca Obiecał, że postara się, by pierwszym transportem, którym on sam będzie jechał na urlop do domu, mógł powrócić do Europy, pan Antoni. W czasie pobytu w Egipcie pan Biedrzycki spotkał kolegów, z którymi walczył w szeregach Wermachtu. To oni wymogli, by nie spieszył się z powrotem do Polski, w której po zniszczeniach wojennych panuje bieda, nie ma szpitali, żyje się bardzo ciężko. Pan Antoni żałował, że opóźnił swój powrót do ojczyzny, wiedział, że jego rodzinne tereny zostały włączone do Polski. Wreszcie, w kwietniu 1947r. wyruszył w drogę do ojczyzny. Droga wiodła przez Anglię i Niemcy. Statek, którym podróżował z Egiptu, opuścił w Hamburgu. Był przerażony ogromem zniszczeń wojennych, jakich doznało to miasto. Pociągiem dojechał do miejscowości położonej nieopodal Hamburga, tu przeżył następne zaskoczenia, miasteczko przetrwało wojnę nie doznając żadnych zniszczeń. Pan Biedrzycki po latach tułaczki, bardzo chciał jak najszybciej wrócić do kraju. Przez znajomych, został skierowany do Polskiej Misji Wojskowej. Spotkało go tu niezbyt miłe przyjęcie przez nowo powstałą władzę ludową. Po wejściu pozdrowił pracujących tam urzędników słowami:
“ Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Nie doczekał się odpowiedzi. Spróbował ponownie: “Szczęść Boże” - i tym razem zdumiał go brak reakcji. Poskutkowało dopiero zwykłe “Dzień dobry”. Był zaskoczony, jego rodacy nie reagowali na słowa przywitania, których nauczyła go matka, które tak bardzo kojarzyły mu się z ojczyzną. W pomieszczeniu panował nieprzyjemny zapach, wszędzie było pełno gazet przywiezionych ze Związku Radzieckiego. Jak domyślał się Pan Antoni, wychwalały one nowopowstałą władzę. Jedno z tych czasopism, po załatwieniu formalności, próbował wręczyć mu urzędnik. Pan Biedrzycki odmówił przyjęcia. Wyjął egzemplarz gazety rozprowadzanej przez ludzi z Armii Andersa, pomachał nią przed nosem zaskoczonemu urzędnikowi, i stwierdził, że jest z całą pewnością bardziej wiarygodna. Zdenerwowany i zdezorientowany urzędnik wyrwał mu ją z rąk i podarł. Pan Antoni stracił gazetę, ale miał dokumenty, które uprawniały go do powrotu do ojczyzny. Trafił do Lubeki. Wraz z innymi oczekiwał na odjazd pociągu do Polski. Warunkiem, by pociąg mógł odjechać, było zebranie około tysiąca Polaków. Wreszcie pociąg wyruszył. Pan Biedrzycki został wybrany do komisji. Sam nie bardzo wiedział, jaki jest cel jej powołania. Dostali pod swoją opiekę chleb i beczkę masła, które mieli rozdzielać podróżującym. W Szczecinie okazało się, że masło zginęło. Pan Biedrzycki wszczął dochodzenie, szybko ostudzono jego zamiary. Jeden z żołnierzy zaczął go straszyć, że jeśli się nie uspokoi, będzie miał do czynienia z UB. Zdezorientowany pan Antoni, spytał, co to jest. W odpowiedzi usłyszał, że to coś podobnego do Gestapo. To wystarczyło, by zaniechał wszelkich pytań i dociekań. Tak wyglądało, po latach tułaczki, spotkanie Antoniego Biedrzyckiego z ojczyzną.

Po powrocie do Radawnicy zgłosił się do gminy w Złotowie. W czasie, gdy sekretarz załatwiał formalności, zza uchylonych drzwi usłyszał słowa naczelnika: “Powrócił ten, który na ochotnika zgłosił się do Wehrmachtu”. Te słowa bardzo zraniły pana Antoniego. On, który tyle wycierpiał, broniąc swej polskości, został w tak okrutny sposób powitany przez nową, ludową władzę. Czuł, że wrócił do Ojczyzny, ale nie była to ta Ojczyzna, o którą walczył i o której marzył. W miesiąc po powrocie do Radawnicy, znaleziony w jego rodzinnym gospodarstwie pistolet, stał się pretekstem do aresztowania przez UB. W areszcie spędził dwa dni. Pan Antoni Biedrzycki często podkreślał, że poczuł wolność, dopiero wtedy, gdy skończyło się panowanie władzy ludowej. Przez czterdzieści pięć lat miał wrażenie, że jedną nogą jest w więzieniu, do którego może zawsze trafić. Jako “niepokorny obywatel” stwarzał ku temu okazje. Przez wiele lat pełnił funkcję kościelnego. Takie zaangażowanie w sprawy kościoła było przyczyną częstych rozmów z policją i “władzą”. Wielokrotnie próbowano przekonać pana Antoniego jako kościelnego i miejscowego rolnika, by zaniechano święcenia wieńca dożynkowego. Przecież wieniec bez święcenia też mógł trafić na wiejską salę, gdzie odbywała się dożynkowa zabawa. Pan Antoni udzielał co roku tej samej odpowiedzi. Wieniec jest święcony po to, by zachęcić ludzi do udziału w zabawie, to zapewnia frekwencję. Pan Antoni często opowiadał swoim dzieciom, jak miejscowi włodarze próbowali wymóc na księdzu Stoltmanie usunięcie ołtarzy, bram, brzózek zaraz po procesji Bożego Ciała. Powtarzało się to każdego roku. Zdenerwowany ciągłymi odwiedzinami ksiądz uniósł się i stwierdzeniem, “że ludzie wiedzieli, kiedy ustawić ołtarze i bramy i doskonale wiedzą, kiedy je uprzątnąć” uciął rozmowy na następne lata.

W czasie rozmowy dzieci Antoniego Biedrzyckiego podkreślały, że pamiętają, jak w ich gospodarstwie produkowano całą żywność. Rzadkie wizyty w sklepie ograniczały się do zakupu soli i cukru. Bardzo pracochłonnym i ciężkim zajęciem było przygotowanie powideł”. Wszystko zaczynało się od ugotowania buraków cukrowych. Po czym trafiały one do drewnianej prasy, w której oddzielano sok. Wyciskanie soku było zajęciem pracochłonnym i wymagało również niebywałej siły. Tak otrzymany buraczany sok trafiał do garnka, w którym gotował się tak długo, aż zrobił się gęsty. Przybierał wtedy czerwoną barwę i w ten sposób otrzymane powidła były gotowe do spożycia. Podobnie jak w innych gospodarstwach, u państwa Biedrzyckich bardzo długo był wypiekany chleb. W drewnianej dzieży przygotowywano ciasto chlebowe na zakwasie. Z każdego ciasta oddzielano niedużą porcję, którą przechowywano w zimnym pomieszczeniu Była ona zaczynem dla następnego ciasta chlebowego. Przygotowane ciasto wkładano na blachy. Jednorazowo wypiekano około dziesięciu dwu i półkilogramowych, prostokątnych bochenków chleba. Blachy trafiały do specjalnego pieca, który musiał być rozgrzewany tak długo, aż cegły, z których był zbudowany, przyjęły prawie białą barwę. Wygarniano wówczas z niego popiół powstały przy spalaniu długich, drewnianych kołków. Chleb był przechowywany w specjalnie do tego przeznaczonym, chłodnym pomieszczeniu. Z każdym dniem chleb był coraz twardszy i mniej smaczny. Zdarzało się, szczególnie w okresie kwitnienia zbóż, że  pokrywał się pleśnią. W ten sposób, aż do roku 1969, w domu państwa Biedrzyckich, według starych procedur, przekazywanych przez kobiety z pokolenia na pokolenie, pieczono chleb. W tym czasie w Radawnicy, działała już piekarnia, w której codziennie wypiekano świeży chleb. Dzieci, szczególnie, gdy upieczony w domu chleb miał już kilka dni, marzyły o świeżym, pachnącym, posypanym makiem chlebie z piekarni. Gdy zaprzestano wypiekania własnego chleba, państwo Biedrzyccy dostarczali do piekarni mąkę z własnego ziarna, zmieloną w młynie. Kierownik skrupulatnie przeliczał otrzymaną mąkę na bochenki chleba i wydawał kartki, z których każda mogła być wymieniona na jeden, jakże wtedy cenny, bochenek chleba. W tym czasie w miejscowej piekarni zawodu piekarza uczył się Jan Biedrzycki.

W pamięci córki pana Antoniego Biedrzyckiego, Łucji, utkwiła opowieść, bardzo często przytaczana jej przez ojca. Zdarzenie miało miejsce przed wojną, w pobliskiej Wiśniewce. W jednym z gospodarstw przez cały dzień młócono zboże. Było to zajęcie ciężkie, dlatego często o pomoc proszono sąsiadów i rodzinę. Tak było i u tego gospodarza. Po wieczerzy, gdy domownicy chcieli kłaść się już spać, do drzwi zawitał nieznajomy. Był to wędrowny kominiarz, który prosił o nocleg. Ponieważ w domu gospodarza nocowało więcej niż zwykle osób, skierował on nieznajomego do stodoły. Gdy gospodarze, zmęczeni po całym dniu ciężkiej pracy, zasnęli, nocujący w stodole wędrowiec usłyszał dziwne szmery. Był bardzo wystraszony, skulił się i oczekiwał, co będzie dalej. Nagle wrota stodoły otworzyły się, wjechał wóz zaprzężony w konie i nieznani złodzieje zaczęli ładować dopiero co wymłócone zboże. Kominiarz, zdążył otrząsnąć się ze strachu, bardzo cicho wyjął elektryczną latarkę, przystawił do prawie czarnej, po czyszczeniu kominów, twarzy i grobowym głosem zawołał “zostawcie coś dla mnie”. Złodzieje, przekonani, że widzą samego diabła, wystraszyli się tak bardzo, że nie bacząc na nic, pozostawili zaprzęg konny ze zrabowanym zbożem i co sił w nogach uciekli. Gospodarze byli niezwykle wdzięczni wędrowcowi Nie dość, że uratował ich zboże, to pozostawione konie pozwoliły łatwo rozpoznać niedoszłych złodziei.

Okres powojenny dla rodziny Biedrzyckich też nie był wcale łatwy. W czasie, gdy do Radawnicy zbliżał się front, miejscową ludność ewakuowano do Złotowa. Po powrocie, rodzina Michała Biedrzyckiego, zastała swój dom spalony. Zostały, co prawda mury, ale dom nie nadawał się do zamieszkania. Rozpoczęła się mozolna odbudowa. W tym czasie rodzina znalazła schronienie u sąsiadów. Nadszedł bardzo ciężki okres stalinowski. Antoni nie wstąpił do utworzonej spółdzielni produkcyjnej. Nie było to mile widziane przez ówczesną władzę. Na gospodarstwo nałożono bardzo duże obowiązkowe dostawy żywca i zboża. Zapłata, jaką otrzymywał Antoni Biedrzycki za dostarczone w ramach obowiązkowych dostaw produkty, wynosiła zaledwie jedną trzecią obowiązujących cen. O niewywiązaniu się z dostaw nie mogło być nawet mowy. Dopiero wyprodukowane ponad narzucone normy towary, mogły zostać sprzedane po obowiązujących cenach., Pomimo, że było bardzo trudno, Antoni nie dał się namówić na wspólne gospodarowanie w spółdzielni. Przetrwał, czasy stalinowskie minęły, jego gospodarstwo prosperowało coraz lepiej. W roku 1974 przodował w powiecie złotowskim w produkcji trzody chlewnej. Jego gospodarstwo otrzymało wyróżnienie, był czwartym, pod względem wielkości, producentem trzody chlewnej. Otrzymał odznaczenie “Zasłużony Pracownik Rolnictwa”.

Procesja Bożego Ciała w Radawnicy dla jej mieszkańców była zawsze dużym wydarzeniem. Wszystkie obejścia domów przed tym świętem gruntownie porządkowano. W przygotowaniach brały udział całe rodziny. Z lasu przywożono młode brzózki, które ustawiano na trasie procesji. Mężczyźni wyciągali przechowywane przez cały rok w stodołach drewniane stelaże, odnawiali je, poprawiali konstrukcję. W tym czasie kobiety plotły z młodych świerkowych gałązek tzw. girlandy, którymi oplatały drewniany szkielet. Tak przygotowaną “bramę” mocowano w ziemi, tu była już potrzebna pomoc sąsiedzka. Brama musiała stać przez całą oktawę i nie mogła się przewrócić. Ten zwyczaj zachował się do dzisiaj, szkoda tylko, że bram jest coraz mniej. W latach osiemdziesiątych było ich jeszcze kilkanaście, dziś ten stary, piękny zwyczaj kultywują jeszcze tylko dwie rodziny, między innymi rodzina Biedrzyckich. Zachował się natomiast zwyczaj strojenia młodymi brzózkami drogi, którą przechodzi procesja. Przez wiele lat rodzina Biedrzyckich przygotowywała jeden z czterech ołtarzy.

W szkolnym muzeum znajdują się przekazane przez rodzinę Biedrzyckich, ręcznie tkane obrusy, chodnik, krosna, kołowrotki były wykorzystywane jeszcze przez babcię, moich rozmówców. Marcie Biedrzyckiej w pracach pomagała jej siostra – Antonina. Długie zimowe wieczory kobiety spędzały przy krosnach, wytwarzały obrusy, ręczniki. Zawoziły je potem dobarwienia. Dziś trudno uwierzyć, że po prawie stu latach obrusy prezentują się tak okazale, mimo upływu lat zachowały nieskazitelną biel. Te, które poddano barwieniu, mimo upływu czasu, zachowały nadane im kolory.

Pana Antoniego Biedrzyckiego znałam osobiście Z prawdziwą przyjemnością słuchałam jego wspomnień w czasie spotkań z młodzieżą, na które przed laty był zapraszany do szkoły. Miał w zwyczaju wszystkie fakty, o których mówił, opatrywać własnym komentarzem. W pamięci utkwił mi obraz, który wielokrotnie oglądałam z okna własnego domu. Wiosną i latem pan Antoni Biedrzycki bardzo wczesnym rankiem, wychodził na łąkę położoną przed jego domem. Codziennie pokonywał tę samą drogę w stronę rowu. Szedł zawsze bardzo wolno, z kosą przewieszoną na ramieniu. Wyglądało to tak, jakby każdego dnia od nowa, podpatrywał budzącą się przyrodę. Bardzo często na łące pojawiał się bocian. W pierwszych promieniach słońca na łące pokrytej rosą, obydwaj stanowili niezwykły widok. Dostojnie kroczący bocian, a obok niego przeszło osiemdziesięcioletni mężczyzna z kosą. Tak zapamiętałam Antoniego Biedrzyckiego.

 

 

Wspomnień wysłuchała Małgorzata Wojtkiewicz

 

 

 

Radawnica, 27.02.2007r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzieci przed budynkiem przedszkola. W pierwszym rzędzie, drugi od prawej stoi Wojciech Biedrzycki, za rękę trzyma swojego brata Jana. Trzecia od lewej, w pierwszym rzędzie stoi Łucja Biedrzycka.

Franciszka i Antoni Biedrzyccy z synem Piotrem. Uroczystość
 I Komunii Świętej.

Ks. Wiktor Stoltman i Antoni Biedrzycki

Pan Antoni Biedrzycki na stopniach swojego domu. Odpoczywa po procesji Bożego Ciała.
W głębi widoczny ołtarz.

Msza prymicyjna ks. Józefa Skorupy z Kamienia.

Odwrócony tyłem ks. Leniec z Nowego Dworu, w środku
ks. Czesław Krusiewicz, z prawej strony ks. Wiktor Stoltman.

 

 

 

 

Zdjęcie wykonane po procesji Bożego Ciała przed kościołem św. Barbary. Antoni Biedrzycki

z dziewczętami, które w procesji niosły obrazy.

Od lewej stoją:

Eldegarda Szot – Nowak

Brygida Bulka – Palicka

Zdzisława Cyganiak – Sierosławska

Zofia Wałdoch – Kluck

Krystyna Szopieraj – Buława

Zofia Manowska – Partyka

Róza Cierniak – Hubner

Irena Buszmicz – Gracz

Antoni Biedrzycki

Brama przed domem państwa Biedrzyckich. Wykonywana od pokoleń na procesję Bożego Ciała z młodych świerkowych gałązek.